wtorek, 30 września 2014

Nic się nie zmarnuje ;)

Niestety albo stety jestem osobą, której spodoba się prawie każdy kamyczek na plaży, patyczek czy szyszka w lesie, stara spróchniała deska, gałązki z dzikiego wina, które akuratnie trzeba przyciąć, a nawet niepozorne...pestki ze śliwek. Czyż one nie są piękne - te kształty, kolory no i fakt, że to nie żaden plastik czy inne chińskie dziadostwo, tylko materiał w stu procentach naturalny. 
Jako, że ostatnio śliwki dość często gościły u mnie w domu, to udało mi się trochę tych pestek nazbierać i po ich umyciu i wysuszeniu zrobiłam sobie piękny, jesienny i naprawdę błyskawiczny świecznik. Do jego wykonania potrzebne są tylko trzy rzeczy - pestki, szklane naczynie, świeczka i gotowe :)
Pierwsza wersja wyglądała tak:

 
Jednak szybko zmieniła się moja koncepcja co do miejsca docelowego tego świecznika - stwierdziłam bowiem, że Pan Wrzos potrzebuje jakiegoś towarzystwa. Dlatego trzask prask zmieniłam szatę kolorystyczną i oto proszę nowy świecznik gotowy:

 


Nie wiem jak Wy ale ja nie wyobrażam sobie jesieni i zimy bez świeczek  - po pierwsze dzięki świeczkom jest przytulniej, a po drugie duuuuużo cieplej :) dlatego pewnie jeszcze nie raz zagoszczą tu jakieś świeczkowe inspiracje.


 Pozdrawiam płomiennie :)

piątek, 26 września 2014

Zupa z pieczonej dyni na tajską nutę

Kiedy jakiś czas temu podczas przejażdżki rowerowej zobaczyłam pod jednym domostwem stos dyń ułożonych pod ścianą (nie chcę przesadzić ale było ich tam kilkaset), to wiedziałam, że nadszedł czas żeby coś upichcić z dyni. Od razu przyszła mi do głowy zupa z pieczonej dyni - bo jak niedawno wspominałam pieczenie warzyw doskonale podkreśla ich smak. Jednak tym razem troszkę zaszalałam i dorzuciłam kilka tajskich akcentów według przepisu Ewy Wachowicz. Od siebie dodałam jeszcze świeży imbir. 

 
Zupa z pieczonej dyni
1/2 średniej wielkości dyni
2 duże cebule
1 główka czosnku
kilka gałązek świeżego tymianku
oliwa z oliwek
puszka mleczka kokosowego
1 l bulionu
1 łyżeczka startego świeżego imbiru
2 łyżeczki czerwonej pasty curry
kilka łodyżek trawy cytrynowej 
1 limonka
sól, pieprz

Z dyni wyciągamy pestki i te wszystkie farfocle :), kroimy na kawałki i układamy na blaszce do zapiekania. Na dyni układamy gałązki tymianku. Między kawałkami dyni kładziemy również 1 cebulę i główkę nieobranego czosnku. Wszystko solimy, skrapiamy oliwą i pieczemy ok. 45 min w temp. 200 stopni.
W garnku, w którym będziemy gotować zupę, podsmażamy 1 cebulę, dodajemy imbir a następnie pastę curry - chwilkę wszystko razem przesmażamy żeby wydobyć smaki i aromaty. Dodajemy mleczko kokosowe, bulion, trawę cytrynową i zagotowujemy. Następnie dodajemy upieczony miąższ dyni - bardzo łatwo odchodzi od łupiny, cebulę i czosnek - czosnek oczywiście obieramy. Zagotowujemy. Usuwamy z garnka trawę cytrynową (jeśli ją zostawimy wyczuwalne będą jej włókna) i wszystko razem miksujemy. Dodajemy sok z limonki. Doprawiamy solą i pieprzem do smaku. Ozdobić możemy świeżą kolendrą, natką pietruszki, uprażonymi pestkami z dyni lub płatkami migdałów
Robiłam tę zupę pierwszy raz więc nie wiedziałam czy z tymi tajskimi akcentami przypadnie do gustu mojej rodzinie. Teraz już wiem, że jest pyszna - ma lekko orientalny słodko-ostro-kwaśny smak. Na pewno przypadnie do gustu miłośnikom nietypowych smaków. 


Następnym razem chyba pominę tę podsmażaną cebulę ponieważ smak upieczonej cebuli jest wystarczająco wyczuwalny, a dam troszkę więcej pasty curry i imbiru, żeby ją jeszcze bardziej zaostrzyć. Zdecydowanie zaś nie polecam pomijać limonki (można zastąpić cytryną), gdyż bez niej zupa jest troszkę mdła ... ale to kwestia smaku oczywiście ... najlepiej próbować i doprawiać według uznania :)

 

Pyszna, sycąca, rozgrzewająca - w sam raz na jesienne chłody. Spróbujcie koniecznie :)


Tymczasem na kuchennym stole nadal króluje Pan Wrzos! 
Pozdrawiam Was serdecznie!

wtorek, 23 września 2014

Rozjaśnianie


Pisałam o przemalowaniu foteli, stolika i lampy, ale takim najpierwszym krokiem w stronę rozjaśnienia moich wnętrz było pomalowanie boazerii. Korytarze w domu mamy wyłożone boazerią - pewnie jak  większość  domów czy mieszkań urządzanych w latach 80. Na szczęście tylko korytarze i to bez sufitów. Ja wiem, że kiedyś może to i ładne było i wiem też, że boazeria szczególnie na korytarzu jest bardzo praktyczna, ale dłużej się na nią nie mogłam patrzeć…no nie mogłam i już. Przez lata drewno ściemniało i już wcale ładne nie było, a przy okazji strasznie zaciemniało te i tak już ciemne korytarze. Zresztą co ja Wam tu będę tłumaczyć – jeśli sami nie macie to na pewno u kogoś widzieliście jak to wygląda po latach. 


Oczywiście na początku myślałam żeby to zedrzeć w pierony i pomalować ściany. Niestety moja wizja nie została zaakceptowana i dla świętego spokoju i dobra ogólnego musiałam wymyślić coś innego. Skoro chciałam jasnych korytarzy to jedyną możliwością było przemalowanie tej boazerii.
Poszperałam po Internecie żeby zobaczyć czy już kiedyś ktoś uskuteczniał takie przemalowywanie. Na szczęście byli tacy, więc mogłam co nieco podpatrzyć i wypracować wizję jak ja to zrobię. Problem polegał na tym, że ilu ‘majsterkowiczów’ tyle porad i nie wiadomo kogo posłuchać. Jak to w takich sytuacjach zazwyczaj robię poczytałam i pooglądałam różne opcje i z tego co się dowiedziałam stworzyłam taką, która najbardziej mi pasowała :)
Właściwie od początku wiedziałam, że będę używać emalii akrylowej bo nie mogło to być nic śmierdzącego i nic bardzo brudzącego. Farby te znałam ze swoich decoupage’owych poczynań i wiedziałam, że są fajne, ale nie wiedziałam jak będzie z ich trwałością. Postanowiłam jednak zaryzykować tym bardziej, że na różnych forach internetowych ludzie pozytywnie się o nich wypowiadali. Wymyśliłam sobie, że ma to być przemalowane na kolor ‘śmietankowy’(chodziło mi o taką przełamaną biel) i jako, że żaden z gotowych kolorów nie był podobny do mojej wizji, to stwierdziłam, że nie mam wyjścia i sama muszę sobie stworzyć taki kolor. Kupiłam więc białą farbę i przełamałam tę biel barwnikiem piaskowym – powstał idealny śmietankowy.


Zaczęłam od zmatowienia boazerii papierem ściernym – na szczęście lakier był już dość ‘wytarty’ więc nie trzeba było żadnych specyfików – wystarczył papier ścierny. Zresztą nie chodziło tu o zdarcie całego tego starego lakieru tylko o zmatowienie powierzchni żeby farba się trzymała. Robota to była bardzo żmudna i mało przyjemna, ale tak byłam zdeterminowana, że tarłam aż się kurzyło :) no i na szczęście pomocnika miałam nieocenionego! Te ‘wystające’ deseczki zmatowiliśmy szlifierką, a właściwie taką specjalną nakładką na wiertarkę, ale rowki już niestety trzeba było ręcznie zmatowić – wąska deseczka, na nią papier ścierny i każdy rowek trzeba było przetrzeć.
Następnie przyszła kolej na malowanie – też dość żmudne zajęcie ze względu na te rowki, ale pierwsza warstwa o tyle była prostsza, że nie trzeba było wzroku wytężać, żeby zobaczyć czy ja tę deseczkę już malowałam czy jeszcze nie. Po pierwszym malowaniu nie wyglądało to, delikatnie mówiąc, zbyt pięknie. Farba oczywiście nie pokryła jeszcze zupełnie deseczek, a poza tym widoczna stała się każda dziurka, szczelina, ślady po sękach itp., których wcześniej w ogóle się nie zauważało. Nie było wyjścia – trzeba było wszystkie te otworki pozalepiać bo inaczej nie miałoby to wyglądu. Lepiliśmy to szpachlą (taką kupioną gotową) rozmieszaną z odrobiną farby. Jak już z tym się uporaliśmy to zabraliśmy się za druga warstwę, która z jednej strony szła troszkę szybciej bo już było ‘podłoże’, ale żmudna była tak samo jak pierwsza :) 

po pierwszej warstwie - szału nie było ;)

Po drugiej warstwie było już znacznie lepiej, ale jeszcze były prześwity i jeszcze nie był to ten efekt, który miałam w swojej głowie. Nie było rady trzeba było przystąpić do trzeciej warstwy. Jak po raz kolejny zjawiłam się w sklepie z farbami po następną puszkę to Pan sprzedawca powitał mnie  mówiąc …”ale się pani rozpędziła z tym malowaniem…dobrze, że zamówiłem ostatnio kilka puszek tej farby na zapas”. Po trzecim malowaniu stwierdziłam, że jest dobrze i możemy uznać robotę za wykonaną. 

     

Nie powiem, że to była pestka, bo pracy przy tym było bardzo dużo i jak już wspomniałam było to zajęcie naprawdę żmudne i czasochłonne. Ale efekt bardzo mnie cieszy i biorąc pod uwagę jak bardzo nie znosiłam tych poprzednich ciemności egipskich, bez wahania zabrałabym się za całą tę robotę jeszcze raz. Nie mogłam się nadziwić jak jasne stały się po tej zmianie korytarze, a przy okazji wydają się niesamowicie przestronne i nowoczesne – to już nie jest PRL-owskie wnętrze tylko takie bardziej powiedziałabym skandynawskie :) (chociaż niektórzy twierdzą, że angielskie a inni, że prowansalskie). Koniec końców nie żałuję też, że nie pozbyłam się boazerii bo jest to jednak dużo bardziej praktyczne i trwalsze niż pomalowane ściany – wiadomo jak to na korytarzu - tu się stuknie, tam się czymś obetrze, zawadzi, pobrudzi – dużo nie trzeba i ściany do malowania, a ja przetrę moja pomalowaną boazerię wilgotną szmatką i jest ok. Po roku czasu nie widać żadnych ubytków – nadal jest ładnie (oczywiście w moim subiektywnym odczuciu) i nadal jestem zadowolona.



Pozdrawiam Wszystkich cieplutko!

sobota, 20 września 2014

Pomidorowa inaczej

Postanowiłam dzisiaj zrobić zupę pomidorową ze świeżych pomidorów, ale troszkę inaczej niż to zazwyczaj robimy, ponieważ pomidorki najpierw podpiekłam. Pieczenie warzyw doskonale wydobywa ich smak a zapach unoszący się w kuchni, który temu towarzyszy,  to prawdziwa poezja. 
Do przygotowania tej zupy najlepsze są pomidory z końca lata - długo dojrzewające, pachnące i smakujące jak prawdziwe pomidory. Myślę, że zupełnie nie nadawałyby się pomidory kupowane w środku zimy, które smaku nie mają żadnego więc nie byłoby co wydobywać ;) Najlepsze byłyby oczywiście malinówki, ale inne też się nadadzą.



Zupa pomidorowa z pieczonych pomidorów

pomidory - ilość dopasowujemy do potrzeb :)
cebula
główka czosnku
oliwa
świeży tymianek i bazylia
sól, pieprz, 
szczypta chili - oczywiście można pominąć jeśli ktoś woli łagodniejsze smaki :)
szczypta cukru - najlepiej brązowego 
3-4 szklanki bulionu

Pomidory sparzamy, obieramy ze skórki, wycinamy twarde środki, wykładamy na blaszkę/żaroodporne naczynie, dodajemy gałązki tymianku i bazylii oraz kilka ząbków czosnku i pokrojoną cebulę, skrapiamy oliwą, solimy, pieprzymy i pieczemy aż puszczą sok - ok. 30 min w temp. 200 stopni.
Tym razem dodałam jeszcze kilka gałązek oregano  - nie zaszkodziło :)
Ja do pieczenia wrzucam nieobrane ząbki czosnku z dwóch, a nawet trzech powodów - po pierwsze pieczenie również wydobywa jego smak, po drugie nie ma ryzyka, że się przypali, po trzecie upieczony dużo łatwiej się obiera. 
Po upieczeniu wyciągamy i wyrzucamy upieczone gałązki ziół - możemy natomiast dodać jeszcze troszkę świeżej posiekanej bazylii i tymianku. Ja wyciągam również i obieram czosnek. Wrzucamy wszystko do garnka, dodajemy bulion i miksujemy. Doprawiamy do smaku. Podajemy z kleksem śmietany lub jogurtu naturalnego, fetą, grzankami - co kto lubi. PYCHA!





A na deser dzisiaj znowu crumble (przepis tu), ale tym razem w wersji jabłkowej. Zrobiłam je z mieszanki jabłek słodkich i kwaśnych i podawałam z gałką lodów.



A po obiadku czas na rower - przy tak pięknej aurze to sama przyjemność nie tylko dla ciała ale i dla ducha bo niezwykle urokliwe są te nasze krajobrazy :)


Pozdrawiam Wszystkich i życzę udanego weekendu!

czwartek, 18 września 2014

Coś znów zmalowałam

Taki żarcik…nie zmalowałam tylko przemalowałam.
Była sobie mata bambusowa na podłodze w kuchni, ale od ciągłego po niej stąpania, udeptywania, szorowania i wycierania zupełnie straciła pierwotny kolor i cały jej urok gdzieś się ulotnił. Szczerze mówiąc to była już spisana na straty i przeznaczona do wyrzucenia.
Przypomniało mi się jednak, że gdzieś kiedyś widziałam takie maty pomalowane w biało-czarne pasy (nie pamiętam gdzie to było – jak tylko znajdę źródło mojej inspiracji to dorzucę link) i bardzo mi się to podobało. W dobroci swojej postanowiłam więc, że mata dostanie drugą szansę. Biało-czarne pasy niestety nijak nie pasowałyby do mojej kuchni dlatego musiałam pokombinować z kolorami.
Chciałam żeby mata była w kolorze brązowym z jasno-brązowymi pasami. Miałam farbę kremową i czekoladowy brąz, więc stwierdziłam, że jak wymieszam to będzie akurat na te jaśniejsze pasy. O jakże się myliłam! :) Ten czekoladowy brąz jakiś taki fioletowy odcień miał i jak dodałam do niego kremowego to wyszedł mi taki powiedziałabym lawendowy.

 uwierzylibyście,że ta 'lawenda' to połączenie czekoladowego brązu i kremowego?!

Stwierdziłam, że może jak wyschnie to się zmieni, przyciemnieje i znów bardziej w brązowy będzie wpadać... ale się nie zmienił więc musiałam bardziej pokombinować z kolorami – dodałam więcej kremowego i jeszcze kilka kropli brązowego barwnika i chociaż nadal to nie było to co sobie wymyśliłam, to już zdecydowanie lepiej się prezentowało. Koniec końców mata nie jest kolorystycznie taka jak ją sobie wyobrażałam, ale pasuje mi w kuchni i wygląda dużo lepiej niż przed malowaniem, więc jest OK. 


Następna w kolejce był taka sama mata bambusowa z kuchni mojej mamy – też była opcja albo do wyrzucenia albo do przerobienia :) I znów moje dobre serce uchroniło ją przed śmietnikiem. Mama chciała żeby mata była jaśniejsza niż moja, więc stwierdziłam, że tym razem do białej farby dam tylko kapeczkę tej czekoladowej. Ale znowu pojawił się ten odcień idący w stronę lawendy, który w ogóle mi nie pasował więc w ruch poszły barwniki i tak mieszałam i mieszałam aż coś w rodzaju kakaowego beżu mi wyszło. Na początku oczywiście kontrolowałam ile kropli którego barwnika daję żeby w razie czego móc ten kolor odtworzyć, ale tyle było poprawek i ulepszania i dodawania coraz to więcej barwnika, że rachubę straciłam i za nic w świecie bym tego nie umieszała po raz drugi :)
Wierzch zabezpieczyłam lakierem, który pozostał po malowaniu parkietu, więc chwilę powinno się to trzymać. 

zdjęcie trochę przekłamuje ten kolor - tutaj bardziej w szary wpada, a w rzeczywistości jest bardziej beżowy
przed malowaniem oczywiście wyczyściłam i zmatowiłam maty papierem ściernym
 następnie przystąpiłam do mieszania farb
przy okazji uzyskałam tak modny ostatnio efekt ombre na paznokciach :)
po pierwszym malowaniu uznałam, że kolor wymaga przerobienia

Ja wiem, że ósmy cud świata to to może nie jest, ale jakiś czas jeszcze posłużą nam te maty - dopóki coś innego nie wpadnie nam w oko. A tak w ogóle to myślę, że warto by było taką matę bambusową zaraz po zakupie zabezpieczyć lakierem, to wtedy nie zniszczyłaby się tak szybko. Hmm... może to jest właśnie pomysł na następcę bo w sumie podobają mi się takie maty i nie bardzo widziałam dla nich alternatywę.
Pozdrawiam wszystkich, a szczególnie tych którzy pytali kiedy znów będę przerabiać rzeczy na ładniejsze :)

poniedziałek, 15 września 2014

Jarzębina raz jeszcze (sos jabłkowo-jarzębinowy)

Kilka dni temu chwilowo pogorszyła nam się aura i znowu zamieszałam trochę w garach i tak się do tego mieszania przyłożyłam, że... nadwyrężyłam sobie rękę... a przynajmniej jest to jedyne logiczne wytłumaczenie jakie potrafię znaleźć, od czego mnie ręka tak boli, że hamulca ręcznego nie mogę zaciągnąć :)
No ale mieszanie nie poszło na marne bo zrobiłam zapas wspaniałego sosu jabłkowo-jarzębinowego. Zarówno ten jak i poprzedni mój jarzębinowy przepis (dostępny tu) pochodzą z bloga Green Canoe i obydwa wpisały się już do grona stałych bywalców naszych piwnicznych półeczek. 




Jest to doskonały dodatek do mięs, kiełbasek, serów czy nawet kanapek - zamiast ketchupu czy innych sosów. A oto i przepis: 
Sos jabłkowo-jarzębinowy
3 kg jabłek
1 kg jarzębiny
0,5 kg cukru
1 łyżka imbiru (starty świeży lub w proszku)
1 łyżka kardamonu
1 łyżka cynamonu
 sok z 1 cytryny
Jabłka obrać i zetrzeć na tarce. Dodać sok z cytryny i przyprawy i gotować na maleńkim ogniu.
Gdy jabłka się rozgotują tworząc gęstą masę dodajemy przemarznięte owoce jarzębiny - wcześniej sparzone na sicie wrzątkiem - gotujemy, aż owoce jarzębiny zmiękną, ale nie dopuszczamy do ich rozgotowania. 
Na końcu dodajemy cukier i jeszcze chwilkę gotujemy.
Gorący, gęsty sos wkładamy do słoiczków i odwracamy do góry dnem lub pasteryzujemy.
W tym roku chciałam troszkę zaostrzyć smak i dodałam jeszcze pieprz - jak na razie nikt nie narzekał :)
 


Mojej rodzinie bardzo posmakował ten sos. Polecam szczególnie tym, którzy lubią nieoczywiste i niebanalne smaki :)
Pozdrawiam Wszystkich serdecznie i  życzę słonecznego tygodnia!

piątek, 12 września 2014

Babusia, Dziadek, Izydor, Placek Amerykański…



Postanowiłam się z Wami dzisiaj podzielić przepisem na rewelacyjny placek z jabłkami. Ja znalazłam ten przepis pod nazwą Babusia, moja mama znała go jako Izydora, koleżanka, którą kiedyś nim poczęstowałam powiedziała „O super Dziadka upiekłaś”, a inna koleżanka u której razu pewnego zjawiłam się z tym plackiem twierdziła, że jest to Placek Amerykański… Są też tacy, którzy nazywają go po prostu czarnym plackiem – logiczne? no jasne, że tak! Pewnie ile zeszytów z przepisami tyle nazw, ale najważniejsze, że jest bardzo dobry i zawsze się udaje, więc dla takich niewprawnych piekarek jak ja jest wręcz idealny. 





Jabłka w tym roku obrodziły równie dobrze jak śliwki, a poza tym wszyscy przecież wiemy, że jabłka polskie jeść trzeba dlatego myślę, że przepis będzie jak znalazł na tę jabłkowo-jesienną porę. Jeśli nie macie pomysłu co zrobić na niedzielny deser to może skusicie się na to ciasto :)


Nie wiem skąd się wziął ten przepis u mnie w domu, ale oczywiście delikatne modyfikacje wprowadziłam więc podam Wam dokładnie tak, jak ja go robię.

Babusia

6 jaj

3 szkl mąki

1 i ¼ szkl cukru (jeżeli jabłka są słodkie to daję 1 szklankę)

½ szkl oleju

1 łyżeczka sody

1 łyżeczka proszku do pieczenia

1 łyżka cynamonu

2 łyżki kakao

6 szkl jabłek obranych i pokrojonych w kostkę

1 szkl orzechów pokrojonych

½ szkl rodzynek

Z białek ubić pianę, nadal ubijając stopniowo dodawać cukier i żółtka. Jeszcze ubijając dodać olej. Następnie dodać pozostałe składniki, wymieszać. Ja daję najpierw mąkę przesianą z proszkiem, sodą, cynamonem i kakao, a następnie orzechy, rodzynki i na końcu jabłka. Piec ok. 50 min (do suchego patyczka) w temp. 180 ⁰.
Jak nie mam orzechów to robię bez nich i też jest dobry, a w tym roku przez zupełny przypadek wprowadziłam jeszcze jedna wariację na temat tego placka. Otóż zostało mi kiedyś trochę czarnych porzeczek, nie bardzo wiedziałam co z nimi zrobić, a że akurat robiłam mojego czarnego placka to dodałam do niego te porzeczki i okazało się to doskonałym pomysłem. Dzięki porzeczkom stał się on jakby bardziej orzeźwiający i lekki… Od tamtej pory robiłam go już kilka razy i za każdym razem dodawałam porzeczki.  





Z podanych proporcji wychodzi duża blacha więc spokojnie wystarczy dla całej rodziny i jeszcze kogoś obdarować można. Do kawusi idealny :)

 

  
 
Babusiowo - Dziadkowe pozdrowienia dla Wszystkich!